[OPOWIADANIE] Środek nocy #1 - tekst Anny

Dziś poznacie Helen. Helen jest urocza i bardzo ją lubię. Bardziej niż bardzo. Jest spontaniczną bohaterką Ann, która stworzyła ją podczas którejś z nocy. Podejrzewam, że do tego przyczynił się brak wystarczającej ilości alkoholu. Ale co zrobić, kiedy mamy środek tygodnia... albo środek nocy, i nasze życie podupada na zdrowiu?


Co tydzień będę publikować nowy fragment opowiadania. Ostrzegamy, że jest ono pełne przekleństw i lekkodusznego pióra An. Ale polubicie, polubicie ;) Słowo od Ann;
Teksty nie są poddawane profesjonalnej korekcie. 
Nie myli się ten, co nic nie robi.
Wulgaryzmy i treści dla "tych starszych" - obecne. 
Zostaliście ostrzeżeni.


Obudziłam się w środku nocy, zlana potem. Leżałam chwilę, krzywiąc się do sufitu, którego nie widziałam. Nie znosiłam tego odczucia. Sennych koszmarów i pozostawianego przez nich posmaku na końcu języka. Nie patrzcie tak głupio, skoro miłość rzekomo ma smak, to dlaczego koszmary nie mogą go mieć? No, właśnie. Poruszyłam się niechętnie. Czułam przyklejoną do ciała piżamę. Ohydztwo, jakbym co najmniej przechodziła klimakterium. W dodatku chyba dostałam okresu. Obrażona na pół świata za nadmiar własnego potu, odrzuciłam kołdrę, zwlekłam się z łóżka i podreptałam do łazienki. Zrzuciłam mokre łachy na podłogę i już chciałam postawić stopę w brodziku prysznica, kiedy zobaczyłam czerwoną plamę na koszulce. No, dobra, to dziwne. Stałam w tym połowicznym rozkroku, nago, pośrodku minimalistycznej łazienki, i całą minutę (albo więcej, do sześćdziesięciu w głowie nie odliczałam) wgapiałam się w coś, co w sumie wyglądało jak krew. Ale jak? Na koszulce? Z okresu? Pochwa mi się przesunęła? 
Cofnęłam się i podeszłam do lustra – jedynej dużej rzeczy, jaka się tu zmieściła. Aha, teraz rozumiem. Sny przybrały jakiś realny zarys. Na moim spoconym ciele, w miejscu, gdzie kończyły się żebra, widniała czerwona plamka. Była sobie, o tak po prostu, jak ja stałam w tej pieprzonej łazience dwa na dwa. Zmarszczyłam czoło, udając, że o czwartej nad ranem jestem w stanie logicznie myśleć. Potarłam palcami rozkrwawione miejsce. Hm. Rozmazało się, a to ci heca, nie… Spojrzałam na rękę. No niby krew. Okej, dobra, śniło mi się, że mnie coś próbowało zeżreć, ale żeby od razu tak przenosić sny do reala? Powąchałam kleistą maź, w sumie nic mi to nie dało, ale tak robili na filmach. Kij, że tych z wampirami. A potem polizałam. To był jedyny rozsądny sposób, by utwierdzić się w przypuszczeniach, że jednak to krew.

Tak, to ona. Utwierdziłam się. Tylko czyja? Że moja? A kogo innego? Co za idiotyzm, przecież nie lunatykowałam i nie zabijałam ludzi po nocach. Nie zamieniałam się też w superbohatera. A przynajmniej tak zakładałam, bo jakoś podczas nadgorliwego sprzątania nigdy nie natknęłam się na walizkę broni pod łóżkiem, czy chociażby na Batmobil w piwnicy. Z tym drugim trochę szkoda. Więc co to miało być, do cholery…? Spojrzałam na rozmazaną na ciele plamkę. Znów pomacałam. Przesunęłam palcami wzdłuż i wszerz, powoli, niczym malarz mażący pędzlem płótno po omacku, bo wzrok mu uciekał na apetyczne ciało modelki. Prychnęłam. Teraz zebrało mi się na porównania. Teraz, kiedy mój umysł malował sobie srylion scenariuszy dotyczących urzeczywistnienia sennych koszmarów. No, kurwa, świetnie. Zmarszczyłam czoło jeszcze bardziej. Wyczułam wgłębienie. Oderwałam wzrok od lustra i spojrzałam na swoje ciało. Wytarłam krew ręcznikiem, z którego jej pewnie potem nie dopiorę, ale olać to, w końcu właśnie odkryłam dziurę we własnym brzuchu. Okej. Robiło się całkiem przyjemnie. Mały otworek, w który mogłam wsadzić palec wskazujący, tkwił sobie radośnie po lewej stronie moich żeber i sączył z siebie niewielką ilość wyblakłej mazi. Już mogłaby chociaż być błękitna. 

Zastanawiające, doprawdy. Potrząsnęłam głową. Mam zwidy, tak. To jedyne racjonalne wytłumaczenie. Widzę dziurę wielkości pocisku w swoim własnym, płaskim brzuchu. Jest czwarta rano, a mi śniły się koszmary. Wszystko jasne! Nadal śpię. Weszłam pod prysznic, uśmiechając się do siebie tak szeroko, że aż rozbolała mnie szczęka. Umyłam się, porządnie wytarłam, znalazłam w szafce gazę i plaster, zakleiłam wyimaginowaną dziurkę i wróciłam do pokoju. Obróciłam kołdrę na drugą stronę, żeby nie spać pod mokrym, naciągnęłam na siebie koszulkę dwa dni temu porzuconą na podłodze i ułożyłam się na łóżku. Nic mnie nie boli. Nie kaszlę, nie pluję. Czuję się świetnie. To tylko sen. Kolejny, głupi, pieprzony sen. Jutro wszystko będzie pięknie. Przecież życie jest piękne.
Rano, przez przeraźliwie piszczący dźwięk budzika, prawie spadłam z łóżka. Natychmiast wyplątałam się z owiniętej dookoła mnie kołdry i wymacałam telefon na nocnej szafce. Cool. Siódma. Westchnęłam głęboko i zamknęłam oczy. To okropne, że wtedy, kiedy musisz wstać, łóżko nagle robi się super wygodne. To okropne, że dzieje się tak zawsze nad ranem, i że najłatwiej też przycina się wtedy drzemkę. Okropnie okropny jest ten świat. Ponarzekałam kilka minut w myślach na swój chujowy los, na to, że nie urodziłam się w bogatej rodzinie, dzięki której nie musiałabym pracować, na to, że szefową była brzydka i tępa blondynka, a ja znów będę musiała się z nią użerać, i na to, że naprawdę, ale to naprawdę mi się nie chce. Tak bardzo, że jakby mi za to zapłacili, to by starczyło co najmniej na miesiąc nic nierobienia. Pech. Jęknęłam przeraźliwie, odrzuciłam kołdrę drugi raz dzisiejszego podłego dnia i wstałam. 
Umyłam zęby, rozczesałam włosy, ostatecznie dochodząc do wniosku, że dziś jeszcze dadzą radę bez mycia, związałam je w powywlekanego, artystycznego koka, spięłam grzywkę w coś na kształt loku z lat pięćdziesiątych i spryskałam wszystko lakierem. Głupie pospólstwo uzna, że to celowa robota, a nie że najzwyczajniej w świecie nie chciało mi się myć głowy. I jeszcze powiedzą, że ładnie. Ściągnęłam koszulkę, spryskałam pachy dezodorantem za dziewięć złotyszy, po czym niechętnie zerknęłam w lustro. Hm. Nie powiem, żeby poprzedni sen okazał się snem. Prowizoryczny opatrunek tkwił radośnie na swoim miejscu, równie radośnie, co radosna była przesączająca się przez niego plamka krwi. Miałam jakąś fazę na przesadną radość, najwyraźniej. Cholera, co by tu zrobić. Odkleiłam dziadostwo i przyjrzałam się dziurce. W przeciągu trzech godzin powiększyła się trzykrotnie. No, zajebiście, nie przeczę. Sięgnęłam po wodę utlenioną i nową gazę. Przemyłam to coś i utkwiłam w tym wzrok.

Mój umysł, genialny scenarzysta, najpierw nasunął obraz Obcego z Nostromo. W końcu wyłaziły z brzucha, nie? Później, po głębszej analizie poprzedniego miesiąca, uznałam, że jednak z żadnym obcym styczności nie miałam, chyba że w pracowniczym kiblu śmierdzącym fajkami. Ale tam to było tak wiele obcych dziwolągów, że trudno stwierdzić, który rzucił na mnie klątwę. Klątwa. Właśnie. To musi być to. Nie byłam ani przesadnie pobożna ani przesądna, ale kiedy przychodziło co do czego, mogłam uwierzyć w istnienie teletubisiów. Na tym marnym padole łez żyło sobie kilka zołz życzących mi szybkiego zgonu. To normalne wśród normalnych ludzi z normalnymi relacjami. Prawda? Prawda. Problem polegał na tym, że każdej z nich raczej czegoś brakowało, a to cycków, a to mózgu, a to bystrości klozetowej wody, więc jak już dostałyby szansę prosić o coś siły nieczyste, to z pewnością nie za moją śmierć zaprzedałyby duszę. Smutek. Urojenia wykluczyłam, bo przecież nie mogłam w przeciągu jednego dnia oszaleć do tego stopnia, żeby uczynić swoje własne haluny namacalnymi. Owszem, nie byłam do końca normalna, ale kto na tym świecie był? Nie, nie. Skoro zatem to nie wynik działań sprzedajnych suk, to musiała być to inwencja Boga. Słyszałam o czymś takim, jak stygmaty, ale podobno dotykały one ludzi niesamowicie wierzących. Ja natomiast niesamowicie się pieprzyłam, co z wiarą miało raczej mało wspólnego. Za co więc Bóg miałby zesłać na mnie stygmaty? W ramach nawrócenia? To chyba tak nie działało, ale upewnić się nie zaszkodzi.
Patrzyłam, jak posoka spływa po moim brzuchu aż do majtek, wykreślałam z przegrzanego umysłu coraz to ciekawsze opcje. Urzeczywistnienie snów też skreśliłam – w co jak w co, ale we Freddy’ego Krugera nie uwierzę. Może nie z przekonania o totalnej niemożliwości zaistnienia takiej możliwości, ale bardziej ze strachu. W końcu to, w co nie wierzysz, nie istnieje. Cóż. Pozostali kosmici, którzy porwali mnie nocą, przeprowadzili podżebrowe tajemnicze badanie i wzorem naszych lekarzy, zaszyli we mnie kawałek szmatki albo zaciski – co teraz wychodziło na jaw, dosłownie. Ewentualnie jeszcze niechętnie skłaniałam się ku lunatykowaniu, chociaż w domu nie było żadnych śladów mogących to potwierdzić. No i rozdwojenie osobowości. W dzień byłam zwykłą Helen z mózgiem napchanym komercją i demonami, a w nocy owe demony spuszczone ze smyczy hasały sobie wesoło po miastach, ciągając mnie za sobą, i robiąc ze mnie coś na kształt człowieka z drugiego sortu – dziwkę, alfonsa, bohatera zabijającego złoczyńców… a, nie, ten to z pierwszego. 
W każdym razie czułam, że jestem w czarnej dupie i zamiast iść do lekarza, co zrobiłby chyba każdy na moim miejscu, to ja przykleiłam na to podwójną gazę, ubrałam się, umalowałam, wypiłam herbatę i poszłam do pracy, jak gdyby nigdy nic. Nie będzie mnie żaden konował dotykał. Ani oceniał. Najwyraźniej coś mnie bierze.

Komentarze

  1. Hmm komuś spodobał się mój pseudonim :P
    Tekst świetny- dobrze się czyta, będę śledzić dalsze części.
    Pozdrawiam
    Helen

    OdpowiedzUsuń
  2. Nice post. I'm your new GFC follower # 78 ♥

    https://teresaemme.blogspot.it

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo lekko i przyjemnie się czyta :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Już to lubię! Czekam na kolejną część :)

    OdpowiedzUsuń
  5. i gdzie kolejne części? :< Miały być co tydzień, a tu lipa :(

    OdpowiedzUsuń
  6. Po tej zapowiedzi, że tekst jest bez korekty itp. całkiem niepotrzebnie wyostrzył się mój zmysł polonistki, a niepotrzebnie Naprawdę ciekawy tekst, będę powracać. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. opowiadania nie sprawdzał po prostu dobry redaktor i korektor, tylko ja. dlatego mogło nam coś uciec :) cieszymy się.

      Usuń

Prześlij komentarz