[LIFESTYLE] Kobieca sobota w babskim związku (TL;DR)


Wczoraj zakończył się kobiecy tydzień. Zapytacie: A czemu kobiecy? Ano, bo we wtorek niecały tydzień temu obchodziliśmy Dzień Kobiet, nasze jedyne święto wśród tłumu innych uroczystości. Dla mnie osobiście jest to święto ważne, dla An troszkę mniej. Niemniej jednak chciałabym wam pokazać, że kwiatki i kwiateczki, a także wspólne wypady mają znaczenie. Ważne jest, byśmy znały swoją kobiecość, nawet, jeżeli nam się nie chce tego robić.
Mam nadzieję, że każda czytelniczka, a może nawet i czytelnik naszego bloga zdaje sobie sprawę z tego, czym tak naprawdę jest Dzień Kobiet. I że wszyscy zdajemy sobie sprawę, że bycie kobietą-emancypantką te lata, lata temu, dla młodych nawet te historie wchodzą w inny wymiar, są czymś cholernie trudnym i cholernie godnym podziwu. 
Z tej okazji nadmienię wam o filmie Sufrażystka. To ten spektakl z cyklu Prawdziwe Historie, którym nie dajemy wiary, a jednak. Opowiada on o czynach kobiet, które próbują się wyzwolić spod jarzma nieuczciwości i wyłącznie męskich, niesprawiedliwych rządów. Trafiają za to do więzienia, są bite. Tracą swoje rodziny, domy i tą chorą społeczną pozycję. Dlaczego, dlaczego tak się działo? Sufrażystka wam o tym opowie, a ja przy okazji wrzucę recenzję. 

W piątek zaś przyjechałam do A. pełna wigoru i od razu zabrałam się do robienia obiadu. Wiecie, piątek, tortilla warzywna - papryka, cebula, pomidor, ogórek kiszony i dobry sos. Kupiłam też róże z Lidla, niby nic, a zawsze to coś - pięknie rozkwitły i cieszą oko do teraz. Fuzja przeszkadzała mi i przeszkadzała. Zjadła resztki z pomidorów i papryki, nawet zaatakowała cebulę. Chwała, że poturbowała tylko jedną. Cieszyła się, że w końcu jestem, bo nie dawała spokoju przez cztery godziny, aż do jej powrotu. 
Nabuzowane dobrą energią poszłyśmy spać wcześniej, by wstać około szóstej. Udało się, z trudem, bo z trudem, ale jednak. Podniosłyśmy się z łóżka, ziewając. Ogarnęłyśmy się, szybkie pakowanie wczorajszego ciasta kajmakowego i fruu - na pociąg. Chwała za stację pięć minut od mieszkania. Można się przejść jak ludzie, a nie biec jak szaleniec po niedoszłym odwyku. Do Wawy dojechałyśmy w godzinę, no, z hakiem. Intercity, na bilecie brak gwarancji miejsc, ale udało nam się je wypatrzeć. W międzyczasie czytałam z A. tekst Alicji, współautorki strony Zostać pisarzem. Pozdrawiamy! 
Kiedy w końcu dojechałyśmy, miałyśmy jeszcze godzinę do otwarcia. A, tam, godzina, spoko luz. Zwiedziłyśmy jeszcze Złote Tarasy i trafiłyśmy do niesamowitego sklepu - księgarni stylizowanej na... dom! Taka magia tylko w Warszawie. Poniżej przedstawiam wam fotki robione z ukrycia, bo przecież nie wypada otwarcie obnosić się z aparatem. 






A około 9:30 jednak postanowiłyśmy poszukać tego przystanku. 
I tu zaczęło się piekło. Jak niebiosa kocham - nienawidzę Warszawy pod względem zorganizowania komunikacji miejskiej. Naprawdę. Zaczęłam podziwiać ludzi, którzy są w stanie podać poprawnie, gdzie znajduje się ta i ta ulica czy przystanek autobusowy. Macie u mnie plusa na wstępie, i to ogromnego. Miałyśmy znaleźć przystanek Dworzec 07. To było tak ciężkie, że po czterdziestu minutach szczerze zwątpiłam i krążyłyśmy w miejscu. Nawet policjant niezbyt się orientował, ale okazało się, że przystanek był zaraz przy wyjściu z dworca, no cóż... Miałyśmy szczęście, bo autobus 525, którym powinnyśmy dojechać na Rozbrat, akurat miał przerwę. Wsiadłyśmy, ja oczywiście już w średnim humorze, ale to u mnie normalne - moje plany się nieco pozmieniały, bo miałyśmy tak naprawdę wejść jako jedne z pierwszych gości na targach. Dotarłyśmy tam w sumie przed jedenastą... 

No ale, przynajmniej bilet kupiłyśmy, przez Groupon, polecam wam tę aplikację, ponieważ nie zapłaciłyśmy w sumie 40 złotych, a jedynie 25. Duża zniżka, biorąc pod uwagę przymus dojazdu do Skierniewic i z powrotem. (a moja prawie trzydziestka jedynie na normalny się załapuje bilet, nie na ulgowy jak ja :D). Weszłyśmy więc bez kolejki, już na wstępie uraczono nas ulotkami i próbkami, a także zapachami indyjskiego jedzenia. Na początku nie wiedziałyśmy gdzie się wybrać, a raczej - gdzie najbardziej warto się wybrać. Obeszłyśmy więc salę, nie taką ogromną, jak na targach literackich, ale ciekawszą i przestrzenną. 

Sala w sumie dzieliła się na kilka obszarów - kulinarny, active, pielęgnacyjny i zabiegowy. Do tego mała scena ustawiona niedaleko wszystkich atrakcji. Minusem był fakt, że każdy każdemu coś chciał wcisnąć - na każdym stoliku można było coś wygrać. My jedynie wylosowałyśmy długopis z Marwita, bardzo fajny, tak swoją drogą, chociaż chciałyśmy kubek, no cóż :D. Też na tym samym stoisku zakupiłam sok jabłkowo-granatowy oraz zupę z soczewicy z chili. Bardzo dobra, tak by the way. 

Próbowałyśmy więc różnorodnych zupek, kremów, ja przez przypadek zjadłam prawie mydełko, które do złudzenia przypominało krówkę. Ann spróbowała pięciominutowego, tajskiego masażu, po którym czuła się jak nowo narodzona, chociaż on na zbyt bezpieczny nie wyglądał. Wypiła herbatę jaśminową, zjadłyśmy trochę indyjskiego jedzenia, które wypaliło mi przełyk, a także udało nam się, w ciągu godziny, dopchać do sprawdzenia stanów skóry na głowie. U mnie - tragedia. Łyse, cienkie, suche i łamliwe, w moim wieku dziwne. Nieco załamana wymusiłam na An zakup kabaretek, tak, dokładnie... ^^

W międzyczasie zerkałyśmy na scenę, gdzie tańczyły dziewczyny, a także chodziły modelki w wyjątkowo ekscentrycznej bieliźnie, która niezbyt do mnie przemawiała - nie lubię połączenia koronek z paskami skóry o wściekłych kolorach. 

Do USG piersi się nie dopchałyśmy, ale mamy zamiar zrobić to za rok - kilka badań można było załatwić, wszystko w cenie biletu, jednak na to potrzeba czasu. A najlepiej to być pierwszymi na linii startu. 

Podsumowując, weekend nam się udał, chociaż szybko minął. Targi Babski Dzień to rewelacyjna chwila, by się trochę rozerwać z koleżanką_przyjaciółką_siostrą, ewentualnie z partnerką. Tu już było gorzej, bo nie było treści dla kobiet o innej orientacji - brali nas za koleżanki, ewentualnie siostry, bo trzymałyśmy się za rękę, ale to nam nie przeszkadzało. To nie ta rzeczywistość. Na pytanie, dlaczego bierzemy jedną ulotkę, powiedziałyśmy po prostu, że na jedną mamy miejsce w wypchanej torbie. 
- To panie mieszkają razem, to będą razem ćwiczyć. 
Jasne ;)

Btw. brakuje w Polsce miejsc, takich targów, także dla innych kobiet, właśnie o innej orientacji. Fajnie by było mieć na takiej imprezie swój własny kąt, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma ;) 
No, i brakowało mi typowego rękodzieła - biżuterii, ozdóbek. Gdzie te cudowne, designerskie dodatki?!



ps. wybaczcie za tosterową jakość, zapomniałyśmy o aparacie!
Angela.

Komentarze

  1. Super post ! <3 <3 ^^ Już nie mogę doczekać się kolejnych :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Narzekasz na komunikację w Wawie - polecam Katowice, są jeszcze gorze :)
    A ja sama do jakichkolwiek targów czegokolwiek przekonana nie jestem, choć Twoja relacja pokazuje, że może tam być ciekawie :) targi na temat orientacji seksualnej natomiast chętnie bym odwiedziła

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna opowieść ! :) Cieszę się, że miło spędziłyście weekend :)
    Pozdrawiam serdecznie
    http://magirrat.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Super post czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dlatego cieszę się , że mieszkam w małej miejscowości :P fajny post, bardzo ciekawy i miło się czytało :)
    natalialukasiewicz.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Na takie targi nie jeżdżę, ale fajnie to przedstawiłaś, więc może w przyszłości się skuszę c;

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz