Polski rynek
wydawniczy ogarnął obyczajowy szał. Mam na myśli powieści
opatrzone etykietą: lektura dla kobiet, których pojawiło się
wiele. Trochę mnie to dziwi, ale Was nie musi – mamy tu bowiem do
czynienia z edukacją (anty)seksualną, nową modą na
kobietę-feministkę z garami w tle oraz na rhomantyczne
historie z życia... wzięte. Głównie na te ostatnie jest wielki
bum, zwłaszcza w przypadku pań od lat 20+. Dlaczego tak się
dzieje? Był szał na Greya, czyli na miłosne, dla zwykłych kobiet
przeważnie niedostępne uniesienia, a teraz panuje moda na kobietę
zaradną, na kobietę, która się zmienia, w życiu daje sobie radę,
pomimo że matka, babka, mąż, chłopak ją opuszcza, by potem znów
się zejść, ewentualnie znaleźć inną, dziwnie przypisaną
przyszłość. Reasumując – mamy do czynienia z wieloma
odgrzewanymi kotletami z chęcią zjadanymi przez płeć piękną.
Być może jest to forma jakiejś terapii albo rodzaj kierunkowskazu
dla tych, które nie mają własnego pomysłu na rozwiązanie
problemów czy pokonanie przeszkód.
Po raz kolejny i
ja miałam możliwość zapoznania się z taką lekturą. Pozytywka,
jak powiadomił mnie tył okładki, powinna być słodko-gorzką
opowieścią o marzeniach, o samotności i bólu. Po kilku pierwszych
stronach ból rzeczywiście się pojawił – tuż po zapoznaniu się
z bohaterką, Moniką. Byliśmy razem z nią na jej weselu, wcale nie
takim słodkim i uroczym, jak te z większości marzeń wzięte, a
ona sama nieco irytowała już od tamtego momentu. Monika została
wykreowana na gąskę co niesamowicie cieszy się z zaślubin. Nie ma
w tym nic dziwnego, to najpiękniejszy czas w życiu, z tego co
mówią, aczkolwiek jej zachowanie sprawiało, że miałam ochotę
wejść do książki i spytać się, w jakim wieku obecnie żyje.
Odniosłam wrażenie, że autorka umieściła czas akcji w wieku XX,
gdzieś zaraz po upadku muru berlińskiego. Dziewczyna,
dwudziestojednoletnia, dopiero po ślubie była w stanie dojść do
niektórych rzeczy sama, na przykład do tego, co znaczy słowo...
determinacja. Zachowuje się nieśmiało, nie umie się postawić,
milczy. Zgadza się na wszystko, aż do tragedii, od której nikt nie
mógł jej odciągnąć. Nikt też nie wpadł na pomysł
potencjalnego psychologa. Nie czarujmy się, ludzie bogatsi, a więc
w pewnym sensie znani, zostali przedstawieni za pomocą zbyt wielkiej
hiperbolizacji. Z jednej strony mieli pieniądze, z drugiej tak
naprawdę zachowywali się przez większość czasu jak przeciętni –
bogactwa nie było widać. Ponadto autorka stworzyła dziwny wątek –
problem Moniki z nadmierną potliwością, którego również nie
pociągnęła, a szkoda, bo wspominała o tym jakieś dziesięć
razy. Mogłabym przytaczać wiele przykładów lekkich paradoksów,
ale przejdźmy do dalszej części.
Jednym z
gorszych fabularnych zagrań było połączenie dwóch światów w
drugiej, dla mnie zupełnej odrębnej, części książki – wsi i
miast. Autorka stworzyła wielkie, mentalne luki w myśleniu ludzi,
którzy tak naprawdę żyją obok siebie. W momentach pisania o wsi i
wieśniakach, bo takich słów używała teściowa Moniki, miałam
wrażenie, że cofam się do komunistycznej Polski po wojnie, gdzie
nie ma możliwości kontaktowania się ze światem, nie ma
nowoczesnej technologii. A to bzdura. Zwiedziłam wiele polskich wsi
– Internety działają im lepiej niż w miastach. Ludzie to nie
analfabeci, dzieci mają tablety i smartfony. Jednak w książce,
pomimo upływu lat, obraz wsi pozostaje niezmienny.
Plusem jest na
pewno język. Prosty, składny, niewymagający myślenia. Nie ma tu
zawiłych ozdobników, idealnie wpasowuje się w wymagania
przeciętnej kury domowej, która być może połknie taką książkę
w jeden dzień.
W drugiej części,
już po tragedii, powieść zjeżdża na zupełnie inne tory. Monika
przeobraża się z larwy w pięknego motylka, bizneswoman,
utrzymującą swoją pozycję w korporacji. Wątek totalnie z
niebytu. Nie rozumiałam sensu takiego poprowadzenia fabuły, ale być
może nie jestem w stanie zrozumieć – nie miałam do czynienia z
taką stratą.
Odnośnie treści
– wstawki typu: popatrz czytelniku, co się stanie z tą postacią
potem, bo już o niej nie opowiem, też były bez sensu. Owe postacie
mnie nie fascynowały, nie zaciekawiły, nie obchodziło mnie także,
co się z nimi stanie. Wzięło się to pewnie z tego, że powstało
ich za dużo. Autorka w którymś z wywiadów powiedziała, że jeden
z jej pierwszych czytelników pomógł wyeliminować postacie
papierowe, martwe. Według mnie takowe nadal tam się pojawiały.
Albo było ich za mało, albo za dużo – albo były zwyczajnym
zapychaczem. (Przepraszam autorkę, jeżeli pomyliłam się ze
źródłem tej wiedzy).
Co mi się
podobało? Przejmujący obraz tragedii. Te kilka stron, dzięki
którym rzeczywiście zrobiło mi się szkoda Moniki. Mam na myśli
wersy, gdzie cierpienie zostało bardzo fajnie uwypuklone. Przez
chwilę chciałam Monikę pogłaskać, pocieszyć, zrobić to
zupełnie inaczej niż teściowa i matka. Przede wszystkim
zaproponowałabym pomoc. I tego wątku mi brakło. Kolejności,
spójności. Ale podziwiam za te kartki, przez które moje nieczułe
serce ścisnęło mi się w konwulsjach.
Nudzisz się? Jesteś kobietą zapracowaną albo taką, która
chciałaby przez moment nie myśleć przy powieści dla płci
pięknej? Sięgnij po Pozytywkę. Jeżeli natomiast jesteś
koneserką_rem, (bo i mężczyźni takie książki czytają) i
szukasz czegoś o głębokim przekazie – omiń tę pozycję i idź
dalej, na przykład do biblioteki, w poszukiwaniu skarbów.
Za możliwość recenzji dziękuję
akcji Polacy nie gęsi i swoich autorów mają
Angie
Jakoś nie bardzo przekonała mnie ta książka. Ja lubię bardziej życiowe i oparte na faktach książki. :)
OdpowiedzUsuńkasia-kate1.blogspot.com