[KSIĄŻKA] 'Pozytywka' - Agnieszka Lis



Polski rynek wydawniczy ogarnął obyczajowy szał. Mam na myśli powieści opatrzone etykietą: lektura dla kobiet, których pojawiło się wiele. Trochę mnie to dziwi, ale Was nie musi – mamy tu bowiem do czynienia z edukacją (anty)seksualną, nową modą na kobietę-feministkę z garami w tle oraz na rhomantyczne historie z życia... wzięte. Głównie na te ostatnie jest wielki bum, zwłaszcza w przypadku pań od lat 20+. Dlaczego tak się dzieje? Był szał na Greya, czyli na miłosne, dla zwykłych kobiet przeważnie niedostępne uniesienia, a teraz panuje moda na kobietę zaradną, na kobietę, która się zmienia, w życiu daje sobie radę, pomimo że matka, babka, mąż, chłopak ją opuszcza, by potem znów się zejść, ewentualnie znaleźć inną, dziwnie przypisaną przyszłość. Reasumując – mamy do czynienia z wieloma odgrzewanymi kotletami z chęcią zjadanymi przez płeć piękną. Być może jest to forma jakiejś terapii albo rodzaj kierunkowskazu dla tych, które nie mają własnego pomysłu na rozwiązanie problemów czy pokonanie przeszkód.


Po raz kolejny i ja miałam możliwość zapoznania się z taką lekturą. Pozytywka, jak powiadomił mnie tył okładki, powinna być słodko-gorzką opowieścią o marzeniach, o samotności i bólu. Po kilku pierwszych stronach ból rzeczywiście się pojawił – tuż po zapoznaniu się z bohaterką, Moniką. Byliśmy razem z nią na jej weselu, wcale nie takim słodkim i uroczym, jak te z większości marzeń wzięte, a ona sama nieco irytowała już od tamtego momentu. Monika została wykreowana na gąskę co niesamowicie cieszy się z zaślubin. Nie ma w tym nic dziwnego, to najpiękniejszy czas w życiu, z tego co mówią, aczkolwiek jej zachowanie sprawiało, że miałam ochotę wejść do książki i spytać się, w jakim wieku obecnie żyje. Odniosłam wrażenie, że autorka umieściła czas akcji w wieku XX, gdzieś zaraz po upadku muru berlińskiego. Dziewczyna, dwudziestojednoletnia, dopiero po ślubie była w stanie dojść do niektórych rzeczy sama, na przykład do tego, co znaczy słowo... determinacja. Zachowuje się nieśmiało, nie umie się postawić, milczy. Zgadza się na wszystko, aż do tragedii, od której nikt nie mógł jej odciągnąć. Nikt też nie wpadł na pomysł potencjalnego psychologa. Nie czarujmy się, ludzie bogatsi, a więc w pewnym sensie znani, zostali przedstawieni za pomocą zbyt wielkiej hiperbolizacji. Z jednej strony mieli pieniądze, z drugiej tak naprawdę zachowywali się przez większość czasu jak przeciętni – bogactwa nie było widać. Ponadto autorka stworzyła dziwny wątek – problem Moniki z nadmierną potliwością, którego również nie pociągnęła, a szkoda, bo wspominała o tym jakieś dziesięć razy. Mogłabym przytaczać wiele przykładów lekkich paradoksów, ale przejdźmy do dalszej części.

Jednym z gorszych fabularnych zagrań było połączenie dwóch światów w drugiej, dla mnie zupełnej odrębnej, części książki – wsi i miast. Autorka stworzyła wielkie, mentalne luki w myśleniu ludzi, którzy tak naprawdę żyją obok siebie. W momentach pisania o wsi i wieśniakach, bo takich słów używała teściowa Moniki, miałam wrażenie, że cofam się do komunistycznej Polski po wojnie, gdzie nie ma możliwości kontaktowania się ze światem, nie ma nowoczesnej technologii. A to bzdura. Zwiedziłam wiele polskich wsi – Internety działają im lepiej niż w miastach. Ludzie to nie analfabeci, dzieci mają tablety i smartfony. Jednak w książce, pomimo upływu lat, obraz wsi pozostaje niezmienny.

Plusem jest na pewno język. Prosty, składny, niewymagający myślenia. Nie ma tu zawiłych ozdobników, idealnie wpasowuje się w wymagania przeciętnej kury domowej, która być może połknie taką książkę w jeden dzień.
W drugiej części, już po tragedii, powieść zjeżdża na zupełnie inne tory. Monika przeobraża się z larwy w pięknego motylka, bizneswoman, utrzymującą swoją pozycję w korporacji. Wątek totalnie z niebytu. Nie rozumiałam sensu takiego poprowadzenia fabuły, ale być może nie jestem w stanie zrozumieć – nie miałam do czynienia z taką stratą.

Odnośnie treści – wstawki typu: popatrz czytelniku, co się stanie z tą postacią potem, bo już o niej nie opowiem, też były bez sensu. Owe postacie mnie nie fascynowały, nie zaciekawiły, nie obchodziło mnie także, co się z nimi stanie. Wzięło się to pewnie z tego, że powstało ich za dużo. Autorka w którymś z wywiadów powiedziała, że jeden z jej pierwszych czytelników pomógł wyeliminować postacie papierowe, martwe. Według mnie takowe nadal tam się pojawiały. Albo było ich za mało, albo za dużo – albo były zwyczajnym zapychaczem. (Przepraszam autorkę, jeżeli pomyliłam się ze źródłem tej wiedzy).
Co mi się podobało? Przejmujący obraz tragedii. Te kilka stron, dzięki którym rzeczywiście zrobiło mi się szkoda Moniki. Mam na myśli wersy, gdzie cierpienie zostało bardzo fajnie uwypuklone. Przez chwilę chciałam Monikę pogłaskać, pocieszyć, zrobić to zupełnie inaczej niż teściowa i matka. Przede wszystkim zaproponowałabym pomoc. I tego wątku mi brakło. Kolejności, spójności. Ale podziwiam za te kartki, przez które moje nieczułe serce ścisnęło mi się w konwulsjach.
Nudzisz się? Jesteś kobietą zapracowaną albo taką, która chciałaby przez moment nie myśleć przy powieści dla płci pięknej? Sięgnij po Pozytywkę. Jeżeli natomiast jesteś koneserką_rem, (bo i mężczyźni takie książki czytają) i szukasz czegoś o głębokim przekazie – omiń tę pozycję i idź dalej, na przykład do biblioteki, w poszukiwaniu skarbów.



Za możliwość recenzji dziękuję 
akcji Polacy nie gęsi i swoich autorów mają

Angie

Komentarze

  1. Jakoś nie bardzo przekonała mnie ta książka. Ja lubię bardziej życiowe i oparte na faktach książki. :)

    kasia-kate1.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz